czwartek, 24 lipca 2014

#zero.


  Czym w życiu człowieka jest szczęście? Jaką rolę w nim odgrywa? Czy każdy z nas zazna go w choć małym stopniu? Z cała pewnością każde z nas miałoby diametralnie różne odpowiedzi na te pytania. Dlaczego? Bo dla każdego z nas definicja słowa szczęście to co innego. Dla niektórych szczęściem jest ładna sumka pieniędzy zgromadzona na koncie, dla innych wielka, kochająca się rodzina, czasem dobre auto, a może i ilość zrażonych do siebie ludzi. Każdy jest szczęśliwy na swój własny, osobisty sposób. Każdy posiada różne miary tegoż właśnie uczucia. Jak ktoś kiedyś mądrze powiedział, w życiu nic nie trwa wiecznie. Coś w tym chyba było. Bo wszystko ma kiedyś swój kres. Niektóre sprawy w naszym życiu kończą się nagle i nieoczekiwanie, upadając z kretesem. Tak chyba było ze mną. Ale przejdźmy do sedna.
  Czy byłam kiedyś szczęśliwa? Przez chwilę, z cała pewnością. Czy kiedykolwiek kochałam inną osobę szczerym uczuciem? Tak mi się wydawało. Czy kiedykolwiek czułam się kochana? Chyba przez ułamek chwili. Czy kiedykolwiek jeszcze w swoim marnym, ziemskim bytowaniu zaznam choć jego odrobinę? Zaczynam w to szczerze powątpiewać. Ktoś nie zaangażowany spojrzał by na mnie i z całą pewnością pukałby się w czoło. Bo jak nie należąca do brzydkich, zgrabna i wiecznie uśmiechnięta szatynka może być nie szczęśliwa? Jak pełna wigoru, zarażająca na co dzień optymizmem niespełna dwudziestosiedmioletnia kobieta może narzekać na własne życie? Czy którakolwiek z kobiet mogłaby narzekać na przystojnego zagranicznego męża będącego jednocześnie potentatem? Och, z całą pewnością żadna. Ale tak właśnie było. Nie czułam się szczęśliwa. Czułam się jak ptak uwięziony w złotej klatce. I jak ten ptak za wszelką cenę starałam się przy każdej nadarzającej się okazji wyfrunąć z klatki, raz na zawsze. Chciałam zachłysnąć się wolnością. Poczuć się tak, jak kiedyś. Nie mieć trosk i zmartwień, po prostu frunąć przed siebie w poszukiwaniu szczęścia. Czy to takie trudne?
  Ale zacznijmy od początku. Kiedy człowiek ma dwadzieścia lat, stoi u progu dorosłości i samodzielnego życia w zasadzie nie myśli o niczym innym jak o szalonym studenckim życiu jakie go przy okazji czeka oraz kilkuletnim trudzie włożonym w naukę. Wtedy wydaje się nam, że jesteśmy wolni i można nam wszystko. Myślimy, że nasze czyny nie będą mieć odzwierciedlenia w późniejszym życiu. Ależ jest się wtedy naiwnym. Bo wtedy często zupełnie nieświadomie, spragnieni nowych wrażeń podejmujemy szalone decyzje, które po latach okazują się być brzemienne w skutkach. Tak przynajmniej było w moim wypadku. Bo gdy ma się te dwadzieścia lat i dostaje się propozycję wyjazdy na studencką wymianę do pięknego włoskiego miasteczka to czy wtedy się myśli o przyszłości? Zdecydowanie nie. Wtedy nie używa się rozumu, tylko porwanym przez chwilę podejmuje się zupełnie szalone decyzje. I tak oto po roku studiowania w pięknej stolicy naszego kraju z dwoma potężnymi walizkami i włoskimi rozmówkami pognałam w nieznane. Ta nuta szaleństwa pozostała mi do dziś, ale o tym później. Potrafiąc powiedzieć jedynie tak beznadziejnie proste słowa jak buon giorno, ciao i kilka innych mało przydatnych słów wylądowałam w pięknej Modenie. Tak oto miała zacząć się moja półroczna przygoda ze słoneczną Italią. Byłam tak ambitna, że po zaledwie miesiącu w stopniu komunikatywnym opanowałam język. A po zaledwie dwóch nawijałam jak rasowa Włoszka. Zdecydowanie wsiąknęłam w to miejsce, w ten klimat i tą kulturę. Pokochałam piękne Włochy całym swoim sercem pomimo faktu, że zawsze byłam ogromną patriotką i zawsze zarzekałam się przed wyjazdem na stałe poza granice swojego ukochanego kraju. Kuriozum, nie? I wtedy właśnie nastąpił przełom. Wtedy poznałam jego. Wysoki, przystojny brunet o delikatnie brązowym odcieniu skóry, kilkudniowym zarostem na twarzy i czarnym ray-banami na nosie z beztroskim uśmiechem przylepionym do twarzy. Ktoś by pomyślał, ideał. Tak też wtedy sądziłam. Znając słabość tutejszych mężczyzn do Polek wiedziałam, że za chwilę zostanę obdarowana jego spojrzeniem. Nie myliłam się. Uśmiechnął się do mnie szeroko i obserwował przez dobre kilka minut. Nie musiałam patrzeć w jego kierunku by nie czuć na sobie jego pożerającego wzroku. Wtedy to wszystko potoczyło się z prędkością światła. Alessandro, bo tak miał na imię boski donżuan dość szybko przejął inicjatywę. Wtedy nasza znajomość rozwijała się i zmieniała jak w kalejdoskopie. Ale wtedy tego nie widziałam. Wtedy byłam kompletnie oczarowana i przepadłam bez reszty pod jego wpływem. Nie potrafiłam się oprzeć boskiemu Włochowi, starszemu ode mnie o blisko cztery lata i będącego u początku wielkiej kariery. Wtedy zgłupiałe serce przejęło władzę nad zdrowym rozsądkiem. Zostałam w Modenie. Gdy wracam wspomnieniami do tego czasu wciąż nie potrafię uwierzyć, że to wszystko potoczyło się tak szybko. Wprost nie mogłam uwierzyć w to, że wymknęło mi się to spod kontroli. Bo po zaledwie roku znajomości zamieszkaliśmy razem. Ba, po zaledwie roku byliśmy zaręczeni. A po niespełna dwóch latach zostałam panią Matteoni. Bo czy ktoś mógłby sobie to lepiej wymarzyć? Romantyczne oświadczyny na opustoszałej o zachodzie słońca portugalskiej plaży, bajkowy wręcz ślub w podwarszawskim dworku, wydający się nie kończyć miesiąc miodowy na Malediwach, a także w pakiecie nieziemsko przystojny włoski książę na białym koniu lub też w tym wypadku maserati, którego modelu do tej poty nie potrafię zapamiętać? Zdecydowanie tylko szaleniec powiedziałby, że o czymś takim nie marzy. Wszystko było jak z bajki. Ale jak to w życiu bywa, bajki mają swój koniec. W moim wypadku bajka zakończyła się z kretesem dość niespodziewanie jakieś jedenaście miesięcy po ślubie i do tej pory przypomina mi bardziej sitcom, no może niekończącą się telenowelę, coś na kształt słynnej Mody na sukces. Bo choć zewnętrznie byłam jak zawsze sobą, uśmiechałam się i emanowałam pozytywną energią tak w moim wnętrzu były spustoszenia jak po tornadzie. Moja bajka stała się koszmarem. Te wszystkie kłótnie, ciche dni jeszcze bardziej utwierdzały mnie w przekonaniu, że wszystkie moje życiowe decyzje w przeciągu ostatnich kilku lat były totalną klapą. Łącznie z małżeństwem, które momentami było chyba tylko i wyłącznie fikcją. Owszem, zdarzały się normalne dni, jeśli można to tak nazwać. Bywało tak, że dni upływały jak gdyby nigdy nic się nie stało, a my byliśmy idealnym małżeństwem, zupełnie tak jak widzieli nas wszyscy dookoła. Jednak to były tylko marne pozory. Bo trudno jest o jakiekolwiek polepszenie sytuacji kiedy funkcjonuje się w dwóch różnych miastach? Alessandro jak jeden ze współwłaścicieli dobrze prosperującej i znanej w całym kraju firmy dzielił swoje życie między miasta takie jak Rzym, Neapol, Piacenza do której przeniosła się siedziba jego firmy, a nie marną Modenę w której ja miałam swój własny, mały świat. Może i byłam egoistką i potworną żoną gdy na jego prośbę nie rzuciłam wszystkiego co tutaj udało mi się dokonać i nie wyjechałam z nim do tej pieprzonej Piacenzy. Wolałam zostać w Modenie, dalej realizować się w tym, co lubiłam i było moją pasją. A może i wolałam być po prostu z dala od niego? Coś w tym chyba było. To co się działo między nami było koszmarem, ale było coś znacznie gorszego. Bo gdy patrzyłam na faceta, któremu ślubowałam miłość, wierność i uczciwość małżeńską przed ponad czterema laty nie czułam zupełnie nic. Nic poza chłodem. A przecież każdy z nas pragnie kochać i być kochanym. Ja w tym momencie desperacko tego potrzebowałam. Desperacko potrzebowałam bliskości i czułości. Potrzebowałam drugiej osoby. Czy to tak wiele? Czy tak wiele wymagałam?! Czasem wydawało mi się, że tak…

~*~
Tak oto przedstawiam Wam coś, co powstało jeszcze.. we Włoszech w czasie moich wakacji. Po prostu pewnego wieczora usiadłam do komputera, odpaliłam Worda i tak jakoś poszło. Od razu pragnę coś zaznaczyć. To nie będzie nic absolutnie ckliwego i rozczulającego. Tak na pożegnanie z pisaniem dwa nieco odmienne opowiadania, oczywiście mam tu też namyśli to o Alku. Mam ogromną nadzieję, że pomimo dość krótkiego prologu i niecodziennej jak na mnie formy, czyli pisania w pierwszej osobie zyskam nim uznanie w Waszych oczach i będziecie mi towarzyszyć w jednej z ostatnich podróży po bloggerze. Zależy mi na tym, naprawdę.
Od razu uprzedzam, nie będzie tu długiego opowiadania. Będzie krótko i.. intensywnie.
Jeśli chcecie być na bieżąco, wiecie co robić.
Trzymajcie się,
wingspiker.

| ask | Alek |